Zima w Finlandii 2.0


,

[English version]

Jednego dnia odpisujesz jakiemuś randomowemu kolesiowi na reddicie, a 2.5 roku później śnieg wali ci w twarz, kiedy pokracznie jedziesz na nartach przez fińską dzicz. To się nazywa: konsekwencje własnych czynów!

Sąsiadująca bramka na lotnisku Chopina prowadziła do Lizbony i kusiła ciepłem i słońcem. A jednak po raz kolejny na przełomie stycznia i lutego wylądowaliśmy na granicy fińskiej Laponii. W miejscu, w którym lód ścina z nóg, choinki uginają się od śniegu, a powietrze jest zimniejsze niż serce twojej byłej.

A nie, chwila moment…

To kolejny rok, kiedy chodzi za mną klątwa. W zeszłą zimę po moim przyjeździe do Polski termometry uderzyły +18 stopni. W tę zimę sekundę po moim wyjeździe z Oulu termometry uderzyły -30. Podobnie teraz w Kuusamo, gdzie zwyczajowe -20 zostało zastąpione przez około zerowe temperatury dokładnie na czas naszej podróży. Fizycy i wróżbici rozkładają ręce. Nie wiadomo, dlaczego noszę ze sobą takie pokłady gorąca. 

Dla odmiany w tym roku zrezygnowaliśmy z nart zjazdowych i snowboardu. Głównie dlatego że drogo, trasy są nie za długie, trzeba się namęczyć przewożąc cały ten sprzęt w te i wewte, a Kasper poprzysiągł, że już nigdy więcej nie da się wciągnąć na żaden stok. 

Wyjazd na narty ma jednak ten zasadniczy plus, że planuje się właściwie sam. Pierwszego dnia rozgrzewka, potem eksploracja tras, później umieranko po tej eksploracji… Po drodze ktoś pewnie dozna kontuzji lub się rozchoruje i można już dalej z czystym sumieniem odpoczywać w domku. 

Skoro jednak postawiliśmy na brak nart, to mieliśmy przed sobą wyzwanie zaplanowania tygodniowego wyjazdu od podstaw, który zadowoliłby naszą całą piątkę.

Razem ze mną i Kasprem leciał Bartek, który był z nami już w zeszłym roku (jeszcze raz i będzie należało mu się honorowe obywatelstwo Północnej Ostrobotni), więc dodatkowym warunkiem było, aby nie powtarzać za bardzo rozrywek. Leciał z nami też Krystian, który podobno poświęcił na ten wyjazd budżet przeznaczony na wykończeniówkę łazienki – także bez presji. Nic mi nie wiadomo, aby Martyna musiała coś zaprzedawać, żeby z nami jechać, ale w sumie nie sprawdzałam liczebności jej nerek przed i po, więc nigdy nie wiadomo.

Z kopyta kulig rwie.

Valtavaara

Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale na tę samą gór(k)ę już jak najbardziej. Szczególnie, że pierwszego dnia śnieg nie zdążył jeszcze zejść z drzew i wciąż można było cykać fotki z hasztagiem #winterwonderland, a Valtavaara to doskonałe miejsce do tego. W tym roku zjeżdżanie na tyłku z samej góry okazało się średnio możliwe, ale za to tonięcie po pas w śniegu było jak najbardziej wykonalne (jeśli zboczyło się ze szlaku). 

Krystian obiecał ponoć swojej babci przed wyjazdem, że nie będzie robił niczego głupiego, ale nigdy nie zdefiniował słowa „głupie”.

Ten, w którym zostawiam Kaspra na lodzie

Drugiego dnia temperatury były plusowe, a prognoza zapowiadała deszcz, więc zdecydowaliśmy się na zostanie w domu i wymyślenie sobie rozrywek na własnym podwórku.

Najpierw mieliśmy ambitny plan, aby łowić ryby w przydomowym jeziorze. Okazało się jednak, że górna warstwa lodu zamieniła się w pluchową kałużę i o ile sam lód był wciąż gruby, to chodzenie po nim oznaczało zanurzanie się po kostki w wodzie. Dojście na środek jeziora było możliwe tylko w rakietach śnieżnych (sztuk jedna) lub w ciele nie-za-dużej dziewczynki (sztuk dwie, ale jedna była aktualnie zajęta swoją korpo karierą). Kojarzycie te wszystkie zagadki typu „drużyna chce się przeprawić przez rzekę, mają jedną łódź, a kanibale nie mogą podróżować z misjonarzami”? Właśnie na takie sytuacje was przygotowują. 

Po tym, jak wykminiliśmy, jak przetransportować dwóch entuzjastów wędkarstwa na środek jeziora (jeden idzie w rakietach razem ze mną, ja odnoszę rakiety do drugiego itd.), okazało się, że ryby akurat tam nie biorą i trzeba by przetransportować ich gdzie indziej. Wtedy nam się odechciało. Ryby wygrały.

Drugim ambitnym planem była budowa śnieżnej lepianki śnieżnego pałacu. Tu poszło nam zdecydowanie lepiej, aczkolwiek Martyna plac budowy wytyczyła z takim rozmachem, że ściany nam się zeszły dopiero po kilku godzinach. Były za to tak grube, że z powodzeniem pałac może robić za bunkier.

To był jeden z naszych pierwszych pomysłów transportu i działał nawet nieźle, dopóki Krystian nie zdecydował się zejść z łopaty prosto w najgorszą pluchę. Tego dnia jego buty też zaliczyły saunę.

Żegnaj Kasperku, miło było cię poznać.

Ten grobowiec będzie waszym grobowcem!

Ja po wysłuchaniu, jak wygląda proces kupowania mieszkania w Warszawie.

Oulanka

Kolejnego dnia przejechaliśmy się kawałek dalej (ok. 50 km z Kuusamo) do parku narodowego Oulanka. Wybraliśmy się na Hiiden hurmos – spokojny 5 km-owy szlak zahaczający o malowniczy potok Kiutaköngäs.

W odróżnieniu od Valtavaary tu wspinać nie było się za bardzo na co, więc dość szybko pokonaliśmy całą trasę (człowiek może wyjechać z Warszawy, ale warszawskie tempo chodzenia z człowieka nigdy nie wyjedzie).

Horpyno!

Chwilę przed końcem szlaku zatrzymaliśmy się na ognisko. Kiełbaskom fińskim jest generalnie nieco bliżej do parówek niż polskich kiełbas, ale za to występują w wersjach smakowych (np. z serem czy chili). Zresztą po dwóch godzinach dreptania i odmarzania tyłka (te nominalne -2°C to odczuwalne -8) nawet najbardziej zajadły fanatyk śląskiej by się skusił na ciepłe mięcho prosto z ognia. Haczykiem jest to, że przystawanie na dłużej niż chwilę przy takim mrozie zwykle wyziębia cię na amen.

Tam, gdzie rakiety zimują

Następnego dnia udaliśmy się na jedyny szlak, który wymagał od nas założenia rakiet śnieżnych. Mianowicie na szczyt Riisitunturi.

Było to również jedynie miejsce, które faktycznie leży już w Laponii, więc mogliśmy z czystym sumieniem mówić, że tam właśnie spędziliśmy ferie. Do tej pory też tak wciskaliśmy ludziom, ale z nieczystym sumieniem.

W teorii była to najdalsza i najciekawsza wyprawa, ale nie za wiele się działo w czasie całej wycieczki. Okazuje się otóż, że chodzenie w rakietach jest zaskakująco męczące i chyba nie mieliśmy energii na nic poza ruszaniem się do przodu. Przyjechaliśmy, weszliśmy, zeszliśmy. Veni, vidi, vici. Zdjęcia wklejam z kronikarskiego obowiązku.

Jak Justyna

W zeszłym roku przeżyliśmy ogromne rozczarowanie, kiedy okazało się, że owszem, idziemy na biegówki, ale totalnie nie takie, na jakich śmiga Justyna Kowalczyk. 0/10. Poproszę moje pieniądze z powrotem.

No to w tym roku musieliśmy ten błąd naprawić. Łyżwówki (tzn. narty biegowe w stylu łyżwowym) znaleźliśmy dopiero w drugiej wypożyczalni, a i tam obsługa średnio wiedziała, co nam podać, bo kto to słyszał o takim niszowym sporcie. Ostatecznie jednak udaliśmy się na trasę wyposażeni w sprzęt i porządną wiedzę z tutoriali na youtubie.

No i powiem wam kochani… Ja te narty to zostawię Justynie.

Jedzie i zjeżdża się całkiem fajnie, ale przy każdym kolejnym wzniesieniu tylko mnie szlag trafiał. Gdybyśmy obejrzeli tego youtube’a trochę więcej, to pewnie doszlibyśmy do filmiku, w którym trener Zbyszek pokazuje, jaką techniką podjeżdża się pod górkę. No ale nie doszliśmy. Przy każdym wzniesieniu człapaliśmy więc powoli niczym kaczki, modląc się tylko o rychły koniec (nasz bądź wzniesienia). Wszystko to dla minuty fajnego zjazdu, a potem z powrotem.

Jedynym pocieszeniem było to, że mocno sypał śnieg, więc narty Kaspra (który wzgardził stylem Justyny i wybrał klasyczne biegówki) oblepiały się co chwilę śniegiem i uniemożliwiały mu jazdę. Czyli nasz wybór był lepszy. Justyna górą.

Leniwy dzień

Po tak intensywnym czasie naturalnie zaplanowaliśmy dzień pełny odpoczynku. W programie: kulig z reniferami, zjeżdżanie na jabłuszku oraz koncert.

Po drodze jeszcze spontaniczny napad na bank.

Przejażdżka z reniferem okazała się nieco rozczarowująca. Jak ktoś nam mówi „kulig”, to oczekujemy wozu z futrami i czwórki dorodnych reniferów. Opcjonalnie jak za dzieciaka: sanek, które ciągnie tata swoim starym polonezem. A dostaliśmy dwuosobowe saneczki i jednego starszego (choć uroczego!) pana renifera, który w ciągu kilku minut przeciągnął nas w kółko. Ten zawód to trochę nasza wina, bo oczywiście nikt nam nie mówił po polsku „kulig” tylko sami to sobie tak przetłumaczyliśmy.

Ale potem Kasper powiedział nam, ile by taki „prawdziwy” kulig kosztował i stwierdziliśmy, że było super i w ogóle nic więcej do szczęścia nam nie potrzeba.

Po przejażdżce mogliśmy jeszcze nakarmić i pogłaskać młode reniferki. Głaskaniem pogardziły, ale dopóki podawało im się do paszczy jedzenia, to pozwalały się smyrać po głowie.

Przed powrotem do samochodu popatrzyliśmy na pieski, które w drugiej części farmy również oferowały swoje usługi kuligowe. Te były zdecydowanie bardziej entuzjastyczne (i głośne), a pędziły tak, że odwróciwszy wzrok na kilku sekund, zupełnie przegapiliśmy start całego zaprzęgu.

Kolejnym przystankiem na drodze była Ruka, gdzie obok stoku narciarskiego jest też sekcja saneczkarska dla dzieci. Nachylenie stoku jest jednak na tyle małe, że po jednym (bardzo powolnym) zjeździe postanowiliśmy szukać lepszych tras.

Pojechaliśmy więc z powrotem do Kuusamo, gdzie w centrum miasta czekała na nas piękna górka.

I to, proszę państwa, była jakościowa górka!

Tego dnia wieczorem wybraliśmy się jeszcze z Kasprem na koncert Club For Five w Kuusamo. Miałam mieszane oczekiwania, bo uwielbiam ich utwory a capella (szczególnie te, w których nie używają wokalnej perkusji), ale nie przepadam za tymi, w które wplatają instrumenty/synth. Okazało się jednak, że występowali w pełni a capella i to z bardziej „klasycznymi” utworami (jako że koncert był w kościele). Mój faworyt.

Ostatni dzień i podsumowanie

Ostatni dzień spędziliśmy kulinarnie. Najpierw próbując po raz kolejny łowić ryby – bez skutku, ale podobno już PRAWIE ją mieliśmy, no normalnie TAKA była wielka, że nie zmieściła się w przerębli i panowie nie mogli jej wyciągnąć. Potem piekliśmy w piecu pozostałe parówkowe. A na koniec dnia wybraliśmy się do lokalnej restauracji na tradycyjną smażoną sielawę i renifera. I muszę przyznać, że chyba nawet zostałam fanką sielawy i żałowałam, że nie zamówiłam całego talerza też dla siebie.

Krótko mówiąc, znaleźliśmy wokół Kuusamo wystarczająco rozrywek na kolejny zimowy tydzień. Zadziwiająco wiele z nich znajdowało się o krok od domu.

Jeden z ciekawszych wieczorów spędziliśmy np. w przydomowej saunie opalanej drewnem. O ile „zwykłą”, elektryczną saunę mieliśmy obok łazienki (i odpalaliśmy ją prawie codziennie), to na brzegu jeziora znajdował się również oddzielny domek z tradycyjną sauną. Jako że rozpalenie jej wymagało sporo więcej wysiłku (oraz odśnieżenia ścieżki do niej prowadzącej), to Kasper podjął się tego tylko raz. Nie udało nam się w środku uzyskać tak wysokiej temperatury, jak byśmy chcieli, ale za to możliwość tarzania się nago w śniegu na jeziorze wynagrodziła wszelkie niedogodności. Jako że w saunowym domku nie było prysznica, a chłopaki nie chcieli ubrudzić po saunie swoich ubrań, to spełnili przy okazji swoje długoletnie marzenie biegania nago po lesie.

Ja również spełniłam marzenie, które nie wiedziałam, że miałam: śpiewania nago na głosy ścieżki dźwiękowej z Encanto i Chłopów.

Dochodzę też do wniosku, że prywatna sauna w mroźny dzień jest na mojej liście najukochańszych rzeczy razem z Kasprem, psem i carbonarą (kolejność przypadkowa). 


,

Komentarze

3 odpowiedzi na „Zima w Finlandii 2.0”

  1. Naprawdę podoba mi się twój szablon wp zwłaszcza ostylowanie CSS, skąd go pobrałeś? Z góry dziękuję!

  2. Nie sposób nie docenić głębokiego zrozumienia przedstawionego tematu. Autor z sukcesem oddał złożoność kwestii, a jednocześnie zdołał uczynić ją przystępną dla każdego czytelnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *