Tatry w kwietniu


,

English version 🇬🇧

Kasper do tej pory widział w Polsce tylko Warszawę i okolice. Nadszedł więc najwyższy czas, by pokazać mu nieco więcej naszej ojczyzny. Zaproponowałam wycieczkę autem w Tatry, aby mógł w końcu zobaczyć prawdziwe serce Polski: drogę krajową nr 7.

Nim zaatakujecie mnie, że hej, wszak Zakopane to też nie jest reprezentatywny kawałek tego kraju, to od razu się wybronię. Dziki kapitalizm wymieszany z najgłębszym folklorem? Jest. Gęstość Maryjek w regionie przekraczająca gęstość populacji? Proszę bardzo. Stare chałupy wyglądające spomiędzy inwestycji UE? Odhaczone. Prawdziwe polskie jądro ciemności.

Moje jedyne wątpliwości dotyczyły pogody. Do tej pory po Tatrach chodziłam jedynie latem, a miałam świadomość, że w kwietniu może tam jeszcze panować pełna zima. Nie wiedziałam też, jak wielkim zainteresowaniem turystów cieszy się okolica. Oczami wyobraźni widziałam już porywające nas lawiny i tłumy krokusowych fanatyków.

Z radością śpieszę jednak zaraportować, że w kwietniu Tatry są absolutnie IDEALNE.

Kwiecień plecień tralalala + dodatkowo górska zmienność, więc pogodę w Tatrach w kwietniu najdokładniej modelowałoby kręcenie kołem fortuny. Mieliśmy jednak w tej rozgrywce prawdziwego farta i góry na ogół godziły się wyjść zza chmur, a lawiny nas nie zabijać. Ta wycieczka to też żywy dowód na to, że można codziennie wstawać z łóżka o 14:00 i wciąż dobrze się bawić. Nie słuchajcie górskich terrorystów, którzy każą wam się zrywać o świcie!

Morskie Oko

Wyobrażacie sobie iść nad Morskie Oko z Palenicy i przez większość czasu być jedynymi osobami na szlaku? Przeżyłam na własnej skórze i mogę poświadczyć: szlak jest tak samo nudny jak zawsze – ale przynajmniej cichy.

W połowie kwietnia można na miejscu raczyć się takimi rozrywkami jak: bitwa na śnieżki na środku jeziora, foteczki, z których nie trzeba usuwać w Photoshopie innych ludzi oraz kiełbaska w schronisku, którą dostaje się bez kolejki. Jeśli ma się takie szczęście jak my, to można też podsłuchać jak przy stoliku obok bardziej doświadczeni górołazi raportują, kto tam ze znajomych ostatnio spadł z lawiną (ale wszyscy przeżyli!).

W drodze powrotnej Kasper smutno wspomniał, że nigdy w życiu nie jechał wozem konnym. Nie miałam więc serca odmówić mu tej niewątpliwej przyjemności i poświęciłam stówkę z portfela, aby mógł chłopina w końcu zaznać życia. Już w drodze doprecyzował, że tak naprawdę to wiele razy jechał zaprzęgiem, ale tylko takim prowadzonym przez renifery. A to, jak wiadomo, nic specjalnego. :/

Kasprowy Wierch

Nie wypada nie odwiedzić góry nazwanej twoim imieniem. Nie wypada również nie skorzystać z kolejki, kiedy można dostać się do niej bez kolejki (hehe).

Na szczycie przywitała nas pełna zima i pokaźna grupa norweskich narciarzy. Nie sądziłam, że w połowie kwietnia sezon narciarski gdziekolwiek jeszcze trwa, a tu proszę. Nas jednak bardziej interesowała droga przed nami, bo zainspirowani pomysłem mojego znajomego postanowiliśmy „zdobyć” dodatkowo Beskid.

Beskid określany jest jako najłatwiejszy dwutysięcznik (2012 m) i zdecydowanie ma pełne prawo nosić tę koronę. Bałam się, że możemy się po drodze ślizgać, więc jeszcze w Zakopanem wypożyczyłam raczki, ale okazały się (jak też przewidział właściciel wypożyczalni) zupełnie zbędne. Jedynie w jednym miejscu Kasper musiał zjeżdżać na tyłku, bo jego buty były dosyć śliskie. Widzieliśmy jednak również ludzi wchodzących komfortowo w zwykłych sportowych butach. W Tatrach nie jest to zwykle dowodem łatwości szlaku, bo turyści potrafią też wchodzić na Rysy w klapkach, co nie znaczy, że powinni. Tym razem jednak faktycznie żaden sprzęt nie był potrzebny.

Dojście na kolejny szczyt zajęło nam może 10 minut i byliśmy przez cały ten czas sami na szlaku. Przed nami Jej Wysokość Świnica, w oddali turyści zgrupowani koło schroniska, a wokół widoki jak na powyższym obrazku. Bajka.

Her Majesty.

Na drogę od Beskidu w kierunku Świnicy być może jednak przydałoby się lepiej przygotować. Tam się już nie zapuszczaliśmy.

Jaskinia Bielańska (Słowacja)

Kasper chciał odwiedzić choć raz Słowację, więc jednego dnia wybraliśmy się na drugą stronę granicy. Samą granicę odczuwa się dosyć mocno, bo asfalt na drodze nagle zmienia częstość występowania. Na cel wycieczki obraliśmy Jaskinię Bielańską i po ok. pół godziny jazdy i 10 min. podejścia znaleźliśmy się u jej wejścia.

Do środka można było wejść jedynie z przewodnikiem. Grupowe oprowadzanie poza sezonem organizowane jest kilka razy dziennie i trwa około godziny. Nasz przewodnik mówił jednak jedynie po słowacku, więc ja rozumiałam piąte przez dziesiąte, a Kasper zupełne nic. Kupiliśmy dla niego jednak pozwolenie na robienie zdjęć w środku (tak, jest za to dodatkowa opłata), aby miał co robić. Ogólnie przechadzka jest na poziomie „family friendly”, więc za dużo adrenaliny się człowiek nie nachapie, ale jest co oglądać dookoła.

Papugarnia w Zakopanem

Papugarni w samym Zakopanem jest chyba trzy, co niewątpliwie budzi pytanie: dlaczego akurat PAPUGI?? Odpowiedzi nie znam, ale byliśmy w jednej z nich (zwanej skromnie: Największa Papugarnia Egzotyczne Zakopane) i było wyrąbiście.

Po drodze Kasper uchylił rąbka swojego backstory, w którym od dzieciństwa marzył o posiadaniu papugi. Ja byłam za to ciekawa, kto będzie mówił lepiej po polsku: on czy papugi?

Kupiliśmy więc zapas ziaren i weszliśmy do pieczary skrzydlatych stworów. Jak i w wielu innych miejscach, byliśmy przez długi czas jedynymi osobami w środku. Co było dosyć ciekawych przeżyciem, bo jednak nie marzyłam nigdy o byciu samą w zamkniętych pokoju z 30 papugami. A tu proszę.

Początkowo podchodziliśmy do nich bardzo ostrożnie (ja bardziej niż Kasper), bo jednak niektóre osobniki to wielkie ptaszyska, które nie miały oporów przelatywać nam tuż przed nosem. Kilka papug jednak dosyć szybko zdecydowało do nas dołączyć i w ciągu kilku minut Kasper robił już za siedzisko.

Pierwsza „moja” papuga przyszła niezapraszana i rozsiadła się wygodnie na mojej głowie (wkręcając się w mojej włosy). W tle widać żółwia, który również jest atrakcją zagrody, aczkolwiek przed jakąkolwiek interakcją z nim odstrasza kartka „UWAGA GRYZIE”.

Sorry, chyba państwu przeszkadzam.

Zakopane

Jeden dzień spędziliśmy w Zakopanem, siedząc z laptopami w kawiarni na Krupówkach (praca magisterska sama się nie zrobi). Tam zastaliśmy chyba największe tłumy w czasie całego wyjazdu. Co, jak widać na zdjęciu wyżej, wciąż było zdecydowanie poniżej normy.

Na co dzień stołowaliśmy się w knajpie w bardziej góralskim klimacie, więc tym razem wybraliśmy „zwykłą” włoską restaurację (Trattoria Parmigiano). Późnym popołudniem przeszliśmy się też do Cafe Tygodnik Podhalański, a wieczorem kupiliśmy bilety na strefę saun w Termach Zakopiańskich. We wszystkich miejscach było luźno i bardzo sympatycznie.

Największą zagadką wyjazdu było, co kryje się za hasłem „strefa nietekstylna” w okolicznych saunach. Znane nam do tej pory polskie sauny były zawsze koedukacyjne, ale i ludzie nosili w nich zwykle kostiumy kąpielowe lub ręczniki (choć chyba nie widziałam zakazu rozbierania się). W fińskich publicznych saunach jest natomiast odwrotnie: saunuje się nago, ale są wydzielone oddzielne strefy dla kobiet i mężczyzn. Kasper był więc mocno zaskoczony, kiedy okazało się, że istnieją w Polsce sauny, w których przebywa się nago i w których nie ma podziału na płeć. Dla mnie było to zdecydowanie pozytywne doświadczenie, bo nie chciałabym korzystać z sauny oddzielnie – dla mnie ważny jest jednak aspekt społeczny. Dla Kaspra najważniejsza była za to obecność w środku sauny kubełka z wodą, którą można polewać piec. Górale, z którymi zaczęliśmy rozmawiać w saunie, nie wytrzymali jednak za długo tak podkręconej temperatury i ewakuowali się razem ze mną. Do końca w saunie został jedynie Kasper i jedna góralka, która zdaniem panów „jest zawsze twarda jak skała” (i zdecydowanie pod wpływem). Tak więc 1:0 dla Finów w starciu z góralami, ale górskie saunowe doświadczenie zasługuje na 10/10.

Nie polowaliśmy na krokusy (zresztą tegoroczna zimna wiosna nie była dla nich zbyt łaskawa), ale być może one polowały na nas, bo wielokrotnie widzieliśmy je przy szlaku. Tutaj dodatkowo z ładnym widokiem na Giewont.

Auto zwane Żabcią.

Jaskinie w Dolinie Kościeliskiej

Ostatniego dnia pogoda nie sprzyjała wędrówkom – przynajmniej tym na powierzchni. Zaproponowałam więc, abyśmy odwiedzili jaskinie w Dolinie Kościeliskiej. Czy przemawiał przeze mnie Duch Zemsty Na Wysokich Ludziach, który siedzi w każdym niskim człowieku? Być może. Czy zostałam usatysfakcjonowana? I to jak!

Jaskinia Mylna. To nawet nie jest ona.

Powyższe zdjęcie to zdjęcie wstydu. Chwilę przed wejściem do Jaskini Mylnej znajduje się bowiem wejście do Jaskini Obłazkowej. Nie ma koło niej wprawdzie żadnego oznakowania, ale hej, ile jaskiń może być w Tatrach? To musi być ta!

Lol.

Najlepsze jest to, że to nie pierwszy raz, kiedy byłam w owej jaskini i nie pierwszy raz, kiedy je pomyliłam. „Szczęśliwie” w środku nie ma oznaczenia szlaku, a pamiętałam, że powinien być, więc zawróciliśmy po kilkunastu metrach.

Tu już we właściwym miejscu. Tak, miałam kask, ale da się przeżyć bez. Może tylko zaboleć kilka razy. Kasper kasku nie miał, ale na pocieszenie dostał naszą jedyną czołówkę, więc to ja musiałam się czołgać na trzech łapach, z latarką w ręku.

Schadenfreude.

Bestia wypełza z pieczary.

Na drugi rzut poszła Jaskinia Smocza. Sama jaskinia jest bardzo krótka, ale podejście do niech zawiera trochę więcej łańcuchów i drabinek, które są moją ulubioną rozrywką w górach. Również samo dojście do niej jest pełne wrażeń, bo prowadzi przez wąski i malowniczy Wąwóz Kraków.

Wyjście z Jaskini Smoczej.

Z wyjazdu wróciliśmy pozytywnie zaskoczeni, mimo że nasze (a przynajmniej moje) oczekiwania nie były niskie. Udało nam się obskoczyć wszystkie zakopiańskie must-see bez przedzierania się przez tłumy lub stania w kolejce dłużej niż 5 minut. W miejscu, w których nocowaliśmy, byliśmy jedynymi gośćmi przez cały czas pobytu. Codziennie chodziliśmy na (doskonałą notabene) pizzę do sąsiedzkiej Pizzerii u Malorza, w której najczęściej również byliśmy jedynymi klientami jedzącymi na miejscu.

W bardziej leniwe dni (nie żeby wjazd kolejką na Kasprowy był szczególnie pracowity) chodziliśmy na któreś z okolicznych term. Ja mam szczególny sentyment do bukowiańskich, bo tam jeździłam co roku z rodziną w czasie ferii zimowych.

Jedyne, czego nie odhaczyłam ze swojej listy, to Dolina Pięciu Stawów, ale dojście tam jest nieco trudniejsze i nie byłam pewna, czy nie potrzebowalibyśmy raków. Zostawiam ten punkt na następny raz!

Widok z naszego domu w Bukowinie.
Czas wracać do Warszawy i chwilę później do Brukseli…

,

Komentarze

55 odpowiedzi na „Tatry w kwietniu”

  1. Wonderful blog! I found it while surfing around on Yahoo News.
    Do you have any tips on how to get listed in Yahoo News?
    I’ve been trying for a while but I never seem to get there!
    Thank you

  2. It’s very simple to find out any topic on net as compared to books, as I found this piece of writing
    at this web page.

  3. Hi! I’ve been reading your website for a while now and finally got the bravery to go ahead and give you a shout out from Austin Tx!

    Just wanted to mention keep up the fantastic work!

  4. If you desire to take a great deal from this article then you have to apply such techniques to your
    won blog.

  5. constantly i used to read smaller articles that as well clear
    their motive, and that is also happening with this article which I am reading now.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *