Od ponad roku mieszkam w dość mocno spolonizowanym belgijskim mieście. Zdążyłam się więc już dawno oswoić z widokiem polskich sklepów wyrastających spomiędzy frituur i czekoladziarni. Tę „moją” okolicę tworzą jednak głównie młodsi imigranci, którzy mogą też zachować kontakt z ojczyzną dzięki niewielkiej odległości i tanim lotom do Polski. Raczej wtapiają się w tłum i tylko czasem można usłyszeć na ulicy jakąś siarczystą kurwę.
Tym bardziej byłam ciekawa, jakie wrażenie zrobi na mnie tak kultowa i historyczna dzielnica jak Greenpoint. Zwana Little Poland i będąca drugim (po Chicago) największym skupiskiem Polaków w Stanach.
Jeśli wyjdziemy odpowiednim wyjściem na stacji metra Greenpoint Av., to dostaniemy w pierwszej kolejności taki widok.
Przyznam, że spodziewałam się nieco subtelniejszych śladów polskiej bytności.
W pierwszej kolejności chcieliśmy udać się na wybrzeże, ale nasz spacer poważnie zakłóciła wizyta w księgarni WORD. Dopiero po 40 min udało mi się przypomnieć, że przecież miałam czytać więcej po polsku, więc nic tam po mnie. Ostatecznie kupiłam jednak – jak na bioinformatyczkę przystało – książkę o grzybach.
Udaliśmy się do Marsha P. Johnson State Park, który wykracza już nieco poza granice Greenpointu, ale za to oferuje fantastyczne widoki na Manhattan. I muszę przyznać, że taki Manhattan podoba mi się najbardziej – z daleka. 😉
W okolicy jest też mała kamienista plaża, plac zabaw i mnóstwo ławek. Większość ludzi wyglądała na zmęczonych życiem lokalsów, którzy przyszli odetchnąć choć na chwilę od dusznego nowojorskiego powietrza.
Kolejne ulice za parkiem wyglądały już coraz bardziej jak stojąca definicja gentryfikacji, więc zawróciliśmy z powrotem w kierunku Greenpointu.
Bardzo kusiło mnie, aby wstąpić do którejś z polskich knajp, ale po początkowym zachwycie przypomniałam sobie, że jestem przecież wyrodną córką polskiej ziemi i nie cierpię narodowej kuchni. Szkoda marnować na mnie pierogi.
Poszliśmy za to do niezłej meksykańskiej restauracji o nazwie Calexico, a potem na lody do Van Leeuwen Ice Cream.
Ci panowie bardzo głośno obrzucali się siarczystymi polskimi przekleństwami. A na szyldzie nad nimi biuro podróży: Anna Pol-Travel.
Znaleźliśmy też polską księgarnię, ale niestety dopiero 7 minut przed jej zamknięciem, więc nie było czasu ani na buszowanie wśród półek ani podziwianie suwenirów z Janem Pawłem II. A szkoda, bo jedną z moich ulubionych rozrywek jest edukowanie Kaspra w kwestii cenzopapa culture.
Greenpoint znany jest jednak również z second-handów i małych butików ubraniowych. Od lat już nie byłam na łowach w lumpeksie, więc uznałam to za doskonały moment. Na swój cel obraliśmy Beacon’s Closet. Ogromnie podobało mi się, że ubrania były posortowane kolorystycznie. Dzięki temu dało się nie oszaleć wśród wieszaków. Choć początkowo obstawiałam, że wyjdę z pustymi rękami, to ostatecznie oboje znaleźliśmy coś dla siebie.
Na koniec wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do baru w okolicy na piwo i wróciliśmy do hotelu.
Ostatecznie był to zdecydowanie mój ulubiony dzień spośród 9-ciu spędzonych w NY.
Dodaj komentarz