Od czasu dołączenia Polski do Visa Waiver Program (czyli 2019) przymierzałam się do odwiedzenia Nowego Jorku. Głównie dla Broadwayu. Z powodu oczywistych powodów plany udało się zrealizować dopiero w 2022.
Pierwotnie lecieć miałam już w lipcu niedługo po sesji, jednak mój paszport gotowy do odbioru był dopiero ponad 3 miesiące po złożeniu przeze mnie wniosku. Po mozolnym procesie przebookowywania wszystkiego na wrzesień ostatecznie leciałam do Nowego Jorku tuż po sesji – ale poprawkowej.
Teraz myślę, że moja kochana ojczyzna zrobiła mi przysługę: w lipcu w Nowym Jorku panowały prawie 40-stopniowe upały, we wrześniu jedynie 30-stopniowe.
Przy tworzeniu to-do listy korzystałam z przewodnika Uli po Nowym Jorku z 2014 roku: http://www.adamantwanderer.com/subiektywne-przewodniki/przewodnik-po-nowym-jorku-najlepsze-adresy/.
Śledziłam jej bloga od chyba 2011 roku, więc przejrzenie nowojorskich postów z tamtego okresu było dla mnie niezłym nostalgia trip. Miałam wtedy 14 lat i – jak większość nastolatek – byłam zafascynowana Stanami. To był wciąż jeszcze czas, kiedy wchodząc do supermarketu za zachodnią granicą dało się znaleźć produkty, „których u nas nie ma”. A wśród wszystkich zachodnich miast Nowy Jork jawił się jako wielki lunapark, w którym jest absolutnie wszystko.
Od tego czasu jednak wiele się zmieniło i wiedziałam oczywiście, że w 2022 roku wrażenie będzie zupełnie inne.
Nie budowałam sobie przed wyjazdem wielkich wyobrażeń, a już na pewno nie spodziewałam się znaleźć Nowego Jorku z internetowych zdjęć z 2011. Gdzieś z tyłu głowy trzymałam jednak swoje stare zachwyty i zabawnie było móc je porównywać z rzeczywistością.
Ania z 2011 roku widziała Nowy Jork jako kolebkę cywilizacji. Ania z 2022 zastanawiała się, czy w Nowym Jorku mają chociaż pitną kranówkę (otóż mają!).
Lecieliśmy ze Sztokholmu i lecieliśmy Finnairem, bo było najtaniej, bo Finlandia jest najlepsza i wszystko co pochodzi z Finlandii jest prima sort i możesz już zamknąć Google Translate, Kasper, reszta tego tekstu mówi to samo.
Kontrola paszportowa na lotnisku JFK to był spacer w parku (taki 30-sto sekundowy). Panie w monopolowym patrzą zwykle dłużej w moje dokumenty niż tamten amerykański pan kontroler.
Naszym pierwszym amerykańskim doświadczeniem była jednak podsłuchana w samolocie rozmowa, w czasie której jakaś pani Amerykanka usilnie próbowała dojść, skąd tak naprawdę oryginalnie pochodzi opalona szwedzka stewardessa.
Pierwszego dnia nie mieliśmy ani weny ani energii na żadne poważne zwiedzanie (8h lotu + 6h różnicy czasu robi swoje). Pojechaliśmy więc najpierw zobaczyć siedzibę główną ONZ, bo dokładnie to robią normalni, wychillowani ludzie, kiedy chcą czystej rozrywki.
Potem daliśmy się złapać na przynętę „to tylko 45 minut spaceru”. Spaceru – być może. Za to drugie tyle stania co chwilę na przejściu, czekając na zmianę świateł. W tych długich momentach kontemplacji odhaczyliśmy jednak mój drugi powód do wyjazdu: gapienie się na wieżowce.
Times Square za dnia nie robi szczególnego wrażenia. Co innego po zmierzchu.
Ostatecznie na osłodę złapaliśmy kilka garści cukru ciastka z Magnolia Bakery i poszliśmy wylegiwać się niczym jaszczurki na kamieniu w Central Parku.
Czuję, że 14-letnia ja szanowałaby ten outfit. To dla ciebie, Aniu! (Nie martw się, to nie mini, to krypto szorty)
Central Park zajmuje 341 ha (dla porównania: Łazienki zajmują 76 ha). Przejście parku wzdłuż dłuższego boku zajmuje podobno około godziny. Nasza europejska duma nakazała nam przebyć cały ten dystans pieszo, ale przy każdym podejściu robiliśmy się głodni (i trochę znudzeni) gdzieś po drodze.
Nasz hotel położony był w Rego Park, więc przy każdej wyprawie na miasto musieliśmy doliczyć jakieś 40-60 minut dojazdu metrem. Każdy, kto mieszkał w większym mieście, wie jednak, że takie czasy to prawdziwy luksus. Nasi rodzice dodaliby pewnie, że oni w naszym wieku to wstawali o 4 nad ranem i jechali 50 km rowerem po zamarzniętej tafli jeziora w -30 stopniowych mrozach, aby dotrzeć na zajęcia. Więc bez narzekania.
Główną zaletą naszej lokalizacji był położony po sąsiedzku Starbucks i Burger King 24h, które dzielnie żywiły nas każdego ranka.
Jako że nie uczymy się na własnych błędach, to w następnych dniach postanowiliśmy ponownie wybrać się na długą, pieszą wycieczkę przez Manhattan – tym razem w kierunku Financial District.
Naszym celem było zobaczenie tych wszystkich korpo szczurów w pełnej chwale. Mi się marzyły hordy fintech bros w kultowych kamizelkach Patagonii, ale zwykli finansiści w garniturach też daliby radę.
Spoiler: nie spotkaliśmy nikogo poza turystami, co uzasadniliśmy sobie tym, że prawdziwi rekini biznesu nigdy nie wychodzą ze swojego biurowca. Albo może zmienili swoje modowe zwyczaje i nie jestem już na bieżąco.
Jednak główny minus dnia: zapomniałam wziąć aparatu. Wszystkie foteczki pochodzą więc z telefonu lub kliszy. Przy okazji odkryłam jednak, że Kasper jest całkiem niezłym fotografem. Jak tylko nauczy się nie ucinać mi stóp w kadrze i kiedy przyjdzie moda na lata 2010’s, to przypomnijcie mi, żebym została szafiarką.
Pierwszym przystankiem było życzenie Kaspra: Ghostbusters Headquarters. Po obowiązkowej foteczce przed budynkiem (bo więcej atrakcji tam nie ma) ruszyliśmy dalej.
Zwiedzanie okolic WTC nieszczególnie nas jarało – pewnie dlatego, że oboje za młodzi jesteśmy, aby pamiętać, co się działo, więc to dla nas jedynie kolejna amerykańska ciekawostka.
Highlightem dnia został więc kościół Świętej Trójcy. Czy poszliśmy tam głównie dlatego, że Hamilton („She is buried in Trinity Church near you. When I needed her most, she was right on time”)? Być może. Ale oficjalnym i zupełnie sensownym argumentem jest: architektura. Obecny budynek powstał w pierwszej połowie XIX wieku i aż do 1890 był najwyższym w całym Nowym Jorku. W co trudno obecnie uwierzyć, bo dzisiaj jest skromnym obiektem, okrążonym przez nowoczesne wieżowce. Jednak ten kontrast to dokładnie to, co mnie w nim ujęło.
Nie wchodziliśmy do środka, ale przeszliśmy się po cmentarzu.
Budynek New York Stock Exchange.
Mało znany fakt: w Belgii mieszkałam przez rok koło fabryki Stelli. Uroczy zapach roznoszący się po całej okolicy i smak tego paskudztwa (piliśmy, bo było to piwo zwykle rozdawane za darmo na wszelkich uniwersyteckich wydarzeniach) pozostaną na długo w moim sercu. W końcu jednak udało mi się stamtąd wyprowadzić, ale Stella znalazła mnie nawet po drugiej stronie oceanu…
Po wydostaniu się spośród wieżowców udaliśmy się do Battery Park, skąd dalekowidze mogą podziwiać statuę wolności.
Pierwsze dni były serią neutralno-negatywnych doświadczeń:
- Nowy Jork w wielu miejscach niesamowicie śmierdzi. A kiedy nie śmierdzi, to często zalatuje ziołem
- Mnóstwo bezdomnych
- Ale jak to nie mogę w restauracji zapłacić sama kartą, tylko muszę ją oddać kelnerowi i ufać, że do mnie wróci?
- Ceny jedzenia na mieście były podobno do tych sztokholmskich (czyli: „wysokie, ale się przyzwyczaiłam”), ALE trzeba było do nich dodać jeszcze podatek i 18-20% napiwku, co dawało >30$ za samo jedzenie dla 2 osób we w miarę tanich knajpach.
No i co najgorsze:
- Zdaje się, że po tej stronie oceanu rurki nie wyszły jeszcze z mody.
Z plusów:
- Architektura. Nie będę udawać, że wiem, czym jest klasycyzm, neogotyk czy Art Deco, ale zobaczenie tych wszystkich stylów w postaci wieżowców zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Czułam się jak postać ze steam punkowego fantasy (albo z alternatywnego Londynu w His Dark Materials).
TBC
Dodaj komentarz