Zima w Finlandii: Kuusamo i Ruka


,

A w środku cała fińska checklista: śnieg, renifery (żywe i na talerzu), zorza, sauna, i likier o smaku słonej lukrecji.

Chęć odwiedzenia północnej Finlandii zimą krążyła za mną prawie od momentu poznania Kaspra. Chciałam znów poczuć mrozy, które kojarzyłam z dzieciństwa i utopić się w półmetrowym śniegu. W wakacje odwiedziłam Kuusamo i kiedy dowiedziałam się, że w okolicy znajduje się resort narciarski (w co trudno było mi uwierzyć, bo cały region jest jednak płaski), powstał pomysł zimowego wyjazdu właśnie tam. I był to zdecydowanie jeden z najlepszych wyjazdów, na jakich byłam.

Rodzina Kaspra posiada i wynajmuje turystom chatkę w okolicy Kuusamo, więc nocleg mieliśmy zaklepany drogą nepotyzmu. Uznaliśmy jednak, że w grupie będzie raźniej, więc zapytałam znajomych, kto jeszcze miałby ochotę na taki wypad na narty w dość niecodziennym kierunku. Dwóch moich przyjaciół wyraziło chęć dołączenia (totalnie dobrowolnie i bez męczenia ich co chwilę, wysoki sądzie) i tak oto we czworo udaliśmy się w lutym zwiedzać Finlandię.

Troje z nas leciało z Warszawy z przesiadką w Helsinkach, a Kasper dołączył do nas ze swojego rodzinnego Oulu. Kwestie logistyczne i koszty załączyłam na końcu wpisu.

Akurat Warszawa kilka dni przed wylotem postanowiła jednak pokazać, kto tu jest europejską stolicą zimy i że nikt jej nie będzie pluł w twarz globalnym ociepleniem. Jedna ze szwagierek ostatnio zapytała, czy w Polsce czasem pada śnieg. Na litość boską, królowo! To czysta kokaina.

Lotnisko w Kuusamo jest najsłodsze, ale szyby w samolotach są najbrudniejsze.

Na lotnisku przywitał nas mróz -15 stopni. W ciągu kolejnych dni miało się jednak znacznie ocieplać. W tym roku ogólnie krąży za mną zimowa klątwa i gdzie nie pojadę, to zaraz przynoszę dodatnie temperatury. Warszawa brodziła w śniegu przed świętami, dopóki ja nie zjechałam do domu i buch! 18 stopni na plusie. Zaraz jak wyjechałam do Finlandii, to Mazowsze przywitało mrozy -10, podczas gdy my w Kuusamo wygrzewaliśmy się w +2.

-15 stopni nocą to żadne szaleństwo, ale na pewno miła odmiana – szczególnie w połączeniu ze świeżym powietrzem i GÓRĄ ŚNIEGU.

W ciągu pół godziny dotarliśmy z lotniska do chatki i po wstępnym rozpakowaniu (i wychyleniu kilku kieliszków przywiezionej pigwówki), poszliśmy spać. Natomiast rano przywitały nas takie widoki:

Pierwsze śniegi przełamane

Pierwszego dnia na rozgrzewkę wybraliśmy się na przechadzkę do parku Valtavaara-Pyhävaara. Wzgórze Valtavaara to najwyższy punkt w okolicy (całe 482 m, ale słowo „góra” mi chyba przez usta nie przejdzie) i przechodzi przezeń bardzo przyjemny 5,5 km-owy szlak (znany po prostu jako „Valtavaara winter trail”).

Szlak jest w internecie oznaczony jako trudny, ale moim zdaniem to zdecydowana przesada. Powiedziałabym, że iść jest łatwiej niż nad Morskie Oko, ale tylko dlatego, że tamtego dnia akurat zeszła na Morskie Oko lawina. Tak normalnie, to trochę trudniej.

Fakt, że przed naszą wspinaczką od kilku dni nie padał śnieg, więc ścieżka była ładnie wydeptana i mogliśmy zgrywać chojraków. Chwilę po śnieżycy warunki są zapewne inne i może wtedy rakiety śnieżne się przydają. W naszym przypadku ten spacer po parku był niczym spacer po parku. Było kilka nieco bardziej pochylonych podejść, na których niektórzy się ślizgali, ale ogólnie jest raczej lajtowo. My całość przeszliśmy w 1,5 godziny (razem ze wszystkimi przerwami na zdjęcia i kawusię). Chociaż zejście było częściowo przejechane w dół na tyłkach, bo tak było łatwiej i ciekawiej.

Autko podpięte na noc do prądu, bo przy niskich temperaturach jest ryzyko, że mogłoby nie odpalić.

Bartosz upada po raz nie-pierwszy. Chyba na połowie zdjęć z tego dnia jest raczej w pozycji horyzontalnej, więc może cofam tę część o Morskim Oku.

Po drodze mija się tego typu chatki, w których można rozpalić ognisko (drewno zwykle jest na miejscu).

A tutaj można załatwiać swoje potrzeby. Plus jakaś mała chatka po środku (hehe).

Na szczycie wita nas kolejna chatka i widoki na całą okolicę.

Po drodze można przejść transformację z brunetki w platynową blondynkę.

Jeśli dobrze się przyjrzycie, to znajdziecie na zdjęciu 2,5 innych turystów (czyli jakieś 50% lokalnej populacji).

W czasie naszego spaceru było ok. -12 stopni u podnóża wzgórza. Założyłam po prostu swój strój narciarski + zimowe buty trekkingowe i wygrałam życie. W czasie wejścia od razu się zgrzałam i musiałam rozpiąć kurtkę, a już po kilku minutach na szczycie zamarzałam z zimna. Ale średnio było mi bardzo komfortowo.

Przy zejściu natomiast bawiliśmy się o wiele lepiej:

Jakby walnąć ścianę przy pniu, to byłyby z tego dwa warszawskie mikroapartamenty. Zaręczony przyjaciel twierdzi, że też sala na co najmniej 20 osób.

Auto zostawiliśmy pod Ruką, więc w drodze powrotnej mogliśmy z daleka zobaczyć w końcu resort. Po zejściu ze szlaku wierzyłam już jednak, że występują w regionie wzgórza, więc nie musiałam zbierać szczęki z podłogi. Jedyną nierozwiązaną fińską zagadką pozostało więc pytanie, czy żyje w tym kraju więcej niż 20 osób. Dowodów jeszcze nie przedstawiono.

Before aprèsski 

Dwa kolejne dni spędziliśmy w Ruce w klasycznym klimacie narciarsko-snowboardowym. Kasper po raz pierwszy miał na sobie klasyczne narty zjazdowe (do tej pory jeździł tylko na biegówkach), więc mieliśmy trochę frajdy z oglądania, jak świeżak próbuje zrobić pług.

Jak można się domyślić, trasy zjazdowe nie są zbyt długie. Najdłuższa ma około 1300 m, ale większość raczej koło 500-600 m. Jeśli ktoś przyzwyczajony jest do jazdy w Polsce, to nie powinien odczuć wielkiej różnicy, ale stali bywalcy Alp mogą czuć się nienasyceni.

Trasy są różnej trudności: od zielonych po kilka czarnych. Jeśli ktoś ma ochotę na więcej przygód, to jest trochę możliwości zboczenia z trasy i jazdy po puchu. Jako że zbocze jest generalnie niskie i łagodne, to nawet mniej doświadczone osoby mogą poeksperymentować.

Na górę wjeżdżają zarówno gondole, krzesełka jak i orczyki. Ja orczyków unikałam jak ognia, ale nie ograniczało to zbyt szczególnie wyboru. Większość wyciągów działa od 9:30 do 18/19. Całość jest też doskonale oświetlona, co zdecydowanie przydaje się, kiedy słońce zachodzi w okolicy 16, a ktoś lubi wstawać po 12.

Baby’s first steps.

Największą zaletą resortu był zdecydowanie brak tłumów. Na palcach jednej ręki mogliśmy policzyć momenty, kiedy musieliśmy choćby chwilę czekać na wjazd na szczyt. Często byliśmy jedynymi osobami na trasie i jedynymi, które w danym momencie chciały skorzystać z kolejki. Również w barach i restauracjach w okolicy atmosfera była bardzo spokojna. Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do jazdy w Polsce, to będzie zszokowany. Jeśli ktoś jest stałym bywalcem Alp, to też będzie zszokowany.

Biegówki

Po dwóch dniach zjeżdżania wybraliśmy się dla odmiany na narty biegowe. Z naszej czwórki jedynie Kasper miał z nimi doświadczenie i ze zdecydowaną ulgą powitał możliwość uprawiania sportu, o którym dla odmiany coś wie.

Na początku nauczyliśmy się, że istnieje kilka rodzajów nart biegowych i że niestety, te na które idziemy, nie uczynią z nas Justyny Kowalczyk. Spory zawód i już prawie pakowaliśmy się z powrotem. Te biegówki miały być jednak dla nas trudniejsze, więc shit got personal.

Babies’ first steps vol. 2

Trasa zaczynała się w Ruce i miała nieco ponad 11 km. Na początku szło łatwo, gdy odkryłam, że wystarczy się tylko szarpać do przodu i jakoś się jedzie. Potem jednak Kasper miał czelność powiedzieć mi, że tak się nie jeździ (bo się go zapytałam), więc warczałam na niego chyba z 15 minut. I jeszcze kolejne 15, bo przestał mi mówić, że źle jeżdżę, a jak ja mam się uczyć, jak mi nic nie mówi. Potem już jednak było z górki. A Kasper nauczył nas wszystkiego poza hamowaniem, więc mało się nie pozabijaliśmy.

Najgorszy był dla mnie przymus używania mięśni ramion. Ja jestem snowboardzistką, która grała latami w siatkę, więc jak sobie wyrobiłam ładne mięśnie nóg, to już osiadłam na laurach i moich napakowanych udach. A tu nagle trzeba było używać czegoś nowego??

Również sama technika ślizgu nie była dla mnie oczywista. Pod koniec miałam wrażenie, że mniej więcej załapałam, o co chodzi, ale wciąż udało mi się kilka razy wywalić. Miałam też straszne problemy z wchodzeniem pod górę – dopóki nie wciskałam nart w ziemię całym swoim ciężarem, to ześlizgiwałam się sromotnie w dół nawet stojąc niemal na krawędziach nart.

Na domiar złego dostałam jeszcze pseudo-miesiączki – zaledwie tydzień po zakończeniu poprzedniej, więc napędzało mnie gniewne poczucie niesprawiedliwości.

Po drodze minęliśmy farmy reniferów, kucyków i huskich huskych haskich PSÓW RASY HUSKY.

Rozważaliśmy wcześniej, czy nie wybrać się któregoś dnia na kulig prowadzony przez któreś zwierzątka (to jedna z atrakcji okolicy), ale ostatecznie kontakt zza płotu nas usatysfakcjonował. Jeśli zajedzie się na farmę reniferów o odpowiedniej porze, to można je nawet nakarmić, ale jak widać na zdjęciach – same też dają sobie doskonale radę.

Kasper twierdzi, że spotkał kolegę w bordowej kurtce w wojsku, co tylko potwierdza fakt, że Finów jest nie więcej niż 20.

Na lunch tego dnia zaplanowaliśmy ognisko w jednej z chatek przy naszym szlaku. Rozpalenie ogniska nie zajęło długo, ale nawet przy pełnym ogniu chatka pozostała pieruńsko zimna w środku. To był chyba jedyny dzień, w którym istotnie zmarzłam. Nawet śpiewanie szant mnie nie rozgrzało.

Kiedy po długiej przeprawie wróciliśmy cali obolali do domu, okazało się, że gdzieś w trakcie zgubiłam telefon. Jego lokalizacja wskazywała środek trasy narciarskiej, którą właśnie zakończyliśmy i mniej więcej miejsce, w którym urządziliśmy ognisko. Byłam tak padnięta, że kusiło mnie zostawić go tam na noc, skoro miejsce było zadaszone. Ostatecznie jednak Kasper zebrał w sobie ostatki sił i późnym wieczorem wsiedliśmy z powrotem do samochodu. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze kolegę Kaspra, który miał się z nami spotkać tego wieczoru i ruszyliśmy na wyprawę.

Jeśli ktoś oglądał fiński film Lapland Odyssey, to dokładnie tak czuliśmy się jadąc nocą przez środek lasu w miejscu, w którym google maps już nie pomaga. Niestety nie znaleźliśmy telefonu w ogniskowej chatce, a mapa pokazywała jego lokalizację na jakieś 300 metrów dalej. Ostatecznie okazało się, że leżał w zaspie śniegu, koło której wcześniej przewróciłam się na trasie.

To powinna być reklama iphone’a, bo telefon przeżył 4 godziny w owej zaspie i nie ubył mu choćby procent baterii. Przypomnę sobie tę historię następnym razem, gdy będę ze łzami otwierać portfel przed Wielkim Jabłkiem.

Wraz z moją zgubą wróciliśmy do chatki, gdzie w powiększonym gronie oddaliśmy się piciu polskich i fińskich alkoholi przy dźwiękach polsko-fińskiej muzyki. Na żywo przetłumaczyłam panom również Dlaczego Finlandia to najbardziej memiczny kraj świata i tak dopełniła się integracja narodów.

Mämmi (nie mniämmi) – doszliśmy do wniosku, że smakuje jak daktyle.

Następnego dnia mięśnie nap*****y mnie nas wszystkich tak bardzo, że zostaliśmy (wszyscy poza jednym śmiałkiem) w domu. Tego dnia mieliśmy też dostać z Kasprem wyniki swoich styczniowych egzaminów, więc dzień upłynął raczej pod znakiem stresu i mojego lamentowania, że na pewno nie zdałam. Ostatecznie mieliśmy jednak okazję do świętowania, więc jak prawie co wieczór odpaliliśmy saunę i lokalne piwa.

Kasper przekonał nas, że integralną częścią saunowania w zimie jest kąpiel w śniegu. Sama w śniegu zatopiłam się jedynie raz, by zaraz z piskiem wbiec z powrotem do sauny – szczęśliwa, że wypełniłam misję i mogę teraz żyć spokojnie. Panowie jednak mimo początkowych wątpliwości absolutnie zakochali się śniegowych sesjach i jednego wieczoru wyszli na zewnątrz chyba z 5 razy, aby robić aniołki w śniegu. Wszystko oczywiście nago, ale mogę zdradzić, że najbardziej pokrzywdzoną częścią ciała w tym wszystkim są zawsze stópki.

Horror story w 14 słowach: zamek w drzwiach od chatki blokuje je automatycznie, gdy się je zatrzaśnie od zewnątrz.

A co do fińskich alkoholi, to byłam (ponownie) pozytywnie zaskoczona. W fińskich sklepach obowiązuje wprawdzie zakaz sprzedaży alkoholu powyżej 5,5%, ale lokalnym browarom nie wydaje się to zbytnio przeszkadzać. W supermarketach spokojnie można znaleźć całkiem spory wybór kraftowych piw wszelkiego rodzaju (nawet kilka stoutów się znalazło!). Również cydry są bardzo popularną opcją. Przy dwóch wizytach w supermarkecie zawsze wyjeżdżaliśmy z wózkiem pełnym nowych trunków do spróbowania.

Jeśli ktoś jednak jest fanem mocniejszych alkoholi, to musi się udać do Alko – państwowego sklepu monopolowego. Wybraliśmy się tam tylko raz i o ile wszystkie produkty są drogie, to wybór wcale nie jest tak zły jak przypuszczałam. Znaleźliśmy tam kilka kolejnych niezłych piw i wzięliśmy również likier o smaku słonej lukrecji.

Ostatniego dnia wybraliśmy się ponownie na stok z przerwą na obiad w tradycyjnej fińskiej restauracji Rukan Kuksa. Kasper chciał, abyśmy koniecznie spróbowali smażonej sielawy (paistetut muikut). Kasper chciał też, abyśmy koniecznie spróbowali maksalaatikko, ale umówmy się, że są granice. Panowie zamówili sobie również dodatkowo renifera. Ja nie byłam szczególnie odważna i wybrałam bliżej niezidentyfikowaną smażoną rybkę z menu dziecięcego. Jeden z moich przyjaciół zamówił również do obiadu lagera i muszę przyznać, że było to jedno z lepszych piw, jakie ostatnimi czasy piłam (a jesteśmy wszyscy od lat rozpuszczeni kraftami!).

Po powrocie do chatki tego dnia czekała nas za to niespodzianka. Nie nastawialiśmy się szczególnie na zobaczenie zorzy, bo wiedzieliśmy, jakie to kapryśne zjawisko. Prognoza pogody przewidywała jednak bezchmurne niebo w nocy, a nasza chatka była dość oddalona od miasta (czyli świateł, które przeszkadzałyby cokolwiek zobaczyć), więc od czasu do czasu sprawdzaliśmy alerty w internecie. Ostatecznie o zorzy tego wieczoru dał nam jednak cynk kolega Kaspra.

Chwilę później wybiegliśmy wszyscy pośpiesznie ubrani na zewnątrz. Widowisko trwało może jeszcze 5 minut dłużej, ale była to zdecydowanie wisienka na torcie całego wyjazdu.

Są takie zjawiska, przy których aparat w żaden sposób nie odda piękna, które widzicie gołym okiem.

Zorza do nich nie należy.

Ściśle strzeżony sekret influencerów: aparat zobaczy dużo więcej niż wy. Profit: relacja na instagrama robi się sama. Wszyscy będą myśleli, że jesteście rekinami północy. Ale szczęki na żywo nie urywa. Oczywiście są zorze i Zorze, a nasza była jedynie małą pocieszną zorzką i wyglądała mniej więcej jak przedstawiona na poniższym obrazku. Obrazki powyżej pokazują zorzę, jaką zobaczymy, gdy wyewoluujemy jako ludzkość i rozszerzy nam się spektrum widzialne lub chipy ze szczepionek dostaną nowy upgrade.

Gór nie ma, ale też jest zajebiście

Będę szczera – wątpiłam w ten wyjazd. Patrząc na długość stoku, to narty w Ruce brzmiały trochę jak narty w Karpaczu – tylko musisz do tego kupić drogie bilety lotnicze i spędzić cały dzień w podróży. Szlaki jakieś są, ale co to za przyjemność wchodzić na jakieś małe pagórki? No i piździ jak w kieleckim, więc czy w ogóle warto wychodzić na zewnątrz.

Naczytałam się przed wyjazdem blogów i każdy jeden był zachwycony, że boże, jakie cudne ośnieżone drzewka. Ja nie jestem jakoś wybitnie wymagającą podróżniczką, ale lecieć na drugi koniec Europy dla ośnieżonych drzewek? Chyba się państwu mózg w tej saunie coś nadtopił.

A jednak.

Po pierwsze: w końcu jasno. Wszyscy zawsze ubolewają nad Europą Północną, że Jezu, jak oni tam muszą mieć ciemno w zimie. A te chytre lisy nie dość, że nie mają dnia aż tak dużo krótszego niż my (w Kuusamo mają wprawdzie dni polarne, ale nie mają nocy polarnych – najkrótsze dni w grudniu trwają ok. 3h, ale w połowie lutego już 8h), to jeszcze mają śnieg (który przecież sprawia, że nawet w nocy jest dość jasno), a kiedy nasze polskie lasy zamieniają się w nędzne, smutne badyle, oni mają naokoło wiecznie zielone choinki. Także nie żałuj umarłych, Harry, żałuj żywych, a przede wszystkim tych, którzy żyją w Europie Centralnej.

Po drugie: śnieg. Jest coś pierwotnie pięknego w śniegu, co od razu poprawia mi nastrój – nawet kiedy muszę skrobać samochód z rana. Śnieg sprawia, że trekking po marnych pagórkach, którymi latem bym pewnie wzgardziła, staje się ekscytujący. Zamarznięte jeziora, rzeki czy wodospady są jak normalne jeziora, rzeki i wodospady, tylko fajniejsze.

Po trzecie: brak ludzi. Self-explanatory.

W kwestii zimowych sportów też nie jest źle. O ile może nie jest to najlepsze miejsce do narciarstwa zjazdowego i mi dwa dni wystarczyły, to jest trochę alternatyw. Jako kompletni początkujący nie testowaliśmy za mocno tras biegowych, ale są mocno rozbudowane. Kusiło mnie też spróbowanie w Ruce wspinaczki lodowej. Kawałek dalej jest również opcja wspinaczki lodowej po zamarzniętym wodospadzie. How metal is that?!

Poza tym wszędzie jest bardzo ładnie i zdjęcia na instagrama robią się same.

Praktyczne info $$$

Lecieliśmy Finnairem Warszawa -> Kuusamo z przesiadką w Helsinkach. Bilety w obie strony kosztowały ok. 1500 zł, kiedy kupowaliśmy je w październiku. Plusem jest to, że Finnair traktuje sprzęt sportowy jak standardowy bagaż, więc nie trzeba osobno dopłacać za narty/deskę.

Po okolicy poruszaliśmy się zawsze samochodem, który Kasper dostał na tydzień za darmo po znajomości. W regionie kursują też autobusy, ale nie testowaliśmy tej opcji. Pod resortem jest zarówno płatny podziemny parking jak i darmowy zewnętrzny. Jako że dni były raczej ciepłe, to płaciliśmy za parking jedynie dwukrotnie. Za to oraz paliwo zapłaciliśmy ~30€ na głowę.

Aktualne ceny karnetów można sprawdzić na oficjalnej stronie Ruki. My za 2-dniowy karnet zapłaciliśmy 90€, a za jednodniowy 50€ + jednorazowo 7€ za kartę do ładowania ski passów.

Zarówno sprzęt do biegówek jak i nart zjazdowych wypożyczaliśmy tutaj (strona ma tylko fińską wersję, ale obsługa rozmawiała z nami po angielsku). Biegówki na 1 dzień (narty+buty+kijki) kosztowały nas 27€. Ruka ma też swój oficjalny sklep i wypożyczalnię, ale jest tam nieco drożej.

Tylko dwa razy stołowaliśmy się na mieście (z czego raz w Hesburgerze – fińskim fast-foodzie z niebiańską przyprawą do frytek), a resztę posiłków jedliśmy w domu. Za całe jedzenie (włącznie z materiałem na śniadania i wieżą pringlesów) i picie (włącznie z pełnym wózkiem piwa) zapłaciliśmy po ~100€ na głowę.


,

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *